Ja, Ruben bar-Jona, urodziłem się w miasteczku Kafarnaum nad jeziorem Genezaret w Galilei, około dziesięciu lat po śmierci wielkiego króla Heroda. Do moich wspomnień z wczesnego dzieciństwa należą opowieści ojca, przepojone głębokim poddańczym szacunkiem i szczerym podziwem, o tym wspaniałym władcy, który nie tylko rozbudował jerozolimską świątynię - w reprezentacyjnym nowoczesnym stylu, z korynckimi kolumnami zarówno od frontu, jak i na tyłach - ale też w czasie klęski głodu poświęcił dużą część własnych bogactw, żeby przyjść z pomocą głodującemu ludowi, i osobiście organizował i nadzorował wydawanie żywności dla uniknięcia defraudacji i kradzieży. Mój ojciec, należący do stronnictwa faryzeuszy, był jednak - w przeciwieństwie do wielu ludzi w tamtym czasie - daleki od tego, by widzieć w Herodzie obiecanego Izraelowi Mesjasza.
Ojciec był uczonym w piśmie. Lecz podobnie jak większość uczonego stanu - nawet w Jerozolimie, a co dopiero w mieścinie na prowincji! - musiał pracować na utrzymanie jako rzemieślnik. Już w dzieciństwie wyuczył się krawiectwa, a kiedy z Kafarnaum przeprowadziliśmy się do nowo założonej stolicy Galilei, którą tetrarcha (Herod Antypas, syn króla Heroda) z kurtuazji wobec nowego cesarza nazwał Tyberiadą, udało mu się w tej nowoczesnej i szybko rozwijającej się metropolii stworzyć dochodowy zakład krawiecki, tak że nasza rodzina wkrótce zaliczała się do najzamożniejszych w mieście.
Naturalnie i mnie przyuczono do krawieckiego zawodu. Ach, jakże często słyszałem mojego świętej pamięci ojca, który powtarzał: „Kto nie nauczył swego syna żadnego rzemiosła, ten nauczył go zbójeckiego rzemiosła.”
Ojciec miał przeważnie około dziesięciu pracowników. Żaden nie był niewolnikiem, mój ojciec z zasady nie chciał mieć niewolników, choć mógłby sobie na nich pozwolić, wszyscy byli synami wolnych rzemieślników lub chłopów; część z nich studiowała pod okiem mego ojca, zgłębiali nie tylko tajniki sztuki krawieckiej, ale także arkana egzegezy pisma i starożytnego hebrajskiego.
Z tych „pracujących studentów”, żeby użyć takiego określenia, utkwił mi w pamięci młody mężczyzna imieniem Jeszua, czy Jezus, jak to się teraz przyjęło. Był synem mistrza murarskiego Józefa z małej wioski w pobliżu, pracującego jednak stale w Tyberiadzie w tych latach, gdy miasto błyskawicznie się rozwijało; ów Józef zbudował też dom mojemu ojcu. Jezus, który wyuczył się już zawodu murarza, uchodził za pojętnego i dlatego trafił do nas na naukę. Mógł wówczas mieć osiemnaście lub dziewiętnaście lat. Nie pamiętam dokładnie, ile czasu u nas spędził. Ojciec był z niego dość zadowolony, przynajmniej na początku - potem jednak najwyraźniej się poróżnili. Chyba, zdaniem ojca, trochę za mało się przykładał i miał chwiejny charakter. Do krawiectwa w każdym razie nie nadawał się w ogóle i po jakimś czasie wrócił do zawodu murarza.
Jego najmłodszy brat, Szymon, mój rówieśnik, był w tamtym czasie (o czym już wspominałem) moim przyjacielem i towarzyszem zabaw.
Mniej więcej w tym okresie Mesjasz o imieniu Juda, nazywany zelotą, wywołał rozruchy w Galilei. Jezus zniknął na wiele tygodni i nikt nie wiedział, gdzie przebywa, bracia obawiali się (jak dowiedziałem się od Szymona), że przyłączył się do zwolenników Judy w górach. Lecz nic pewnego na ten temat nie wiem.
(Powstanie zakończyło się oczywiście klęską. Nie pamiętam, co się stało z Judą, ale dwóch jego synów pochwycono i ukrzyżowano. Jego zwolennicy jeszcze przez długi czas grasowali w górach.)
Mając dwanaście lat, po raz pierwszy udałem się z ojcem i starszymi braćmi na coroczną pielgrzymkę do Jerozolimy w czasie Paschy. W trakcie tej wizyty w świętym mieście ojciec kupił u złotnika w pobliżu świątyni jedyną ozdobę o większej wartości, jaką pamiętam z raczej skromnego rodzinnego domu: wykonaną umiejętnie i z dbałością o szczegóły miniaturę jerozolimskiej świątyni ze szczerego srebra. Służyła nam potem za coś w rodzaju domowego ołtarzyka.
W tę Paschę, podobnie jak wiele razy później, mieszkaliśmy u wuja Józefa, kapłana świątyni jerozolimskiej, który za swą stałość w prawdziwej wierze i niezłomny charakter otrzymał przydomek Kefas albo Kajfasz, co znaczy „skała”. Krótko po powrocie do domu dostaliśmy list, że rzymski prokurator mianował go arcykapłanem i przewodniczącym Sanhedrynu!
Kiedy miałem osiemnaście lat, nastąpiła wielka zmiana w moim życiu. W czasie naszego corocznego pobytu w Jerozolimie z okazji Paschy spotkaliśmy wyjątkowo wielu krewnych.
Przede wszystkim, jak zwykle, mojego wuja, arcykapłana, u którego mieszkaliśmy i który przyjmował nas z prawdziwą staroszwedzką - nie, co ja mówię, starożydowską gościnnością.
Spotkaliśmy też starego stryja mego ojca, rabbiego Jehoszuę, który przybył aż z Babilonu, gdzie pracował jako szyper na barce, ale poza tym był uczonym w piśmie, jak ojciec. (Nasz ród wywodził się z jednej z tych znamienitych rodzin, które król Nabuchodonozor uprowadził swego czasu w niewolę do Babilonii i wciąż mieliśmy tam krewnych.) Staruszek Jehoszua w nastroju przygnębienia i melancholii, ze łzami w oczach, opowiadał o upadku niegdysiejszej stolicy świata. Większa część miasta leżała w ruinach, złodzieje i bandyci grasowali bezkarni pod fatalnymi rządami króla Partów, wodociągi i ścieki były zniszczone, tak że miasto stało się rozsadnikiem zarazy. Ojciec urządził wśród krewniaków zbiórkę, żeby biedny starzec mógł dożyć swych dni w kraju przodków.
Spotkaliśmy ponadto trzech braci ojca.
Stryj Naftali, najstarszy z nich, był kupcem i armatorem w Marsylii czy Massalii, jak się wówczas nazywała. Odbył podróż z Galii do miasta portowego Cezarea (na wybrzeżu Judei) na jednym ze swoich statków w towarzystwie syna, Jony, kapitana statku.
Stryj Szymon był złotnikiem i antykwariuszem w Rzymie. Zaczynał od małej pracowni w Puteoli (znaczący ośrodek handlowy w tamtym czasie, niedaleko Neapolu) i nadal miał tam filię, którą prowadził jeden z jego synów, i wspaniałą willę. (Mieszkał w niej zresztą przez długie okresy, gdy cesarz Tyberiusz, antysemita, zakazywał Żydom przebywania w Rzymie.)
Stryj Efraim, najmłodszy brat ojca, przyjechał z Aleksandrii, gdzie miał duże skryptorium, w którym pracowało ze stu niewolników kopistów, i należał do najbardziej cenionych księgarzy w tym uczonym i kochającym literaturę mieście. Miał trzy córki, ale ku swemu wielkiemu strapieniu żadnego syna, więc szybko zaskarbiłem sobie jego życzliwość. Zaproponował ojcu, żebym udał się z nim do Aleksandrii i tam dokończył edukację, zdobywając staranne wykształcenie od najlepszych nauczycieli i obracając się w najwyśmienitszych naukowych i literackich kręgach.
Jakże zabiło mi serce na tę propozycję! Aleksandria - stolica świata! (Tak bowiem wciąż postrzegaliśmy to miasto my, mieszkańcy Wschodu, którzy nie cierpieliśmy Rzymu.)
Ojciec, który niebezpodstawnie podejrzewał stryja Efraima o większe zainteresowanie greckimi filozofami i poetami niż prorokami i Mojżeszem, wcale nie był propozycją zachwycony i dopiero, gdy moja ukochana matuchna jęła błagać go ze łzami w oczach, żeby nie zamykał synowi drogi do przyszłości, wzdychając, dał przyzwolenie. Jeszcze tego samego dnia na bazarze na Górnym Rynku kupiłem sobie zielony kapelusz podróżny - pierwszy kapelusz, jaki kiedykolwiek nałożyłem na głowę! - mniej więcej takiego kształtu, jaki widać na wizerunkach greckiego bożka Hermesa, choć oczywiście bez skrzydełek. A w tym samym kramie mama kupiła mi gruby koc podróżny w kwiaty (ze słynącego swymi wyrobami Sardes w Lidii), w który miałem się otulać podczas zimnych wiatrów na morzu.
Było bowiem oczywiste, że popłyniemy przez morze, statkiem stryja Naftalego, czekającym na nas w Cezarei.
Gdy tylko skończyła się Pascha, ruszyliśmy w drogę ku wybrzeżu - wielką karawaną! Można by to nazwać nawet wędrówką ludów. Jerozolima na co dzień miała pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców (mniej więcej tyle, ile teraz Norrköping), ale na Paschę ściągało do miasta jakieś sto tysięcy pobożnych pielgrzymów ze wszystkich zakątków świata: żydzi, prozelici, a nawet poganie "bojący się Boga". (Tak nazywaliśmy tych, którzy czcili boga Izraela, nie porzucając jednak całkowicie swoich starych bogów i którzy za nic nie chcieli poddać się przykremu obrzezaniu.)
Nasze miejsce w szyku wypadło tuż za rzymskim prokuratorem i jego świtą, tym samym, który mianował wuja Józefa arcykapłanem. (Nie był to Piłat, lecz jego poprzednik; nie pamiętam, jak się nazywał, jeśli w ogóle to wiedziałem - byłem wówczas zaledwie chłopcem.) Prokurator miał swoją stałą siedzibę w Cezarei, do Jerozolimy przyjeżdżał tylko wtedy, gdy jego obecność stawała się niezbędna, a w wielkie święta taka konieczność oczywiście zachodziła: napływ niesłychanej liczby ludzi stanowił doskonałą pożywkę dla mesjanistycznych zamieszek. Lecz ta Pascha przebiegła wyjątkowo spokojnie, a prokurator okazał się tak wyrozumiały i wielkoduszny, na ile jego urząd pozwalał - Piłat, jak wiadomo, prowadził inną politykę.
Moi rodzice odprowadzili nas aż do Cezarei, gdzie rozstałem się z nimi wśród rzewnych łez i z bijącym sercem wszedłem na pokład "Delfina" - statku stryja Naftalego - a razem ze mną trzej wujowie i kilku innych pasażerów. Był to nowo zbudowany statek najnowszego typu z dwoma rzędami wioślarzy; stare, niezgrabne triery z trzema poziomami dla wioślarzy wychodziły już z użycia. Jako galion miał zielonobrodego starca: stryj Naftali mówił, że to prorok Jonasz, ale marynarze nazywali go Posejdonem.