Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada ich pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia własnym uczuciem, jakie charakteryzuje początkowe wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja, że coś zmienią. Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego ze złośliwości.
- Kocham cię - te słowa były już tylko echem poprzednich.
Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego gestu, że chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie radości, tylko zadowolenia z posiadanej przewagi.
- Żeby chociaż raz usłyszeć "tak" - chłopak powiedział na głos to, o czym marzył.
- Tak.
- Co „tak”?
- No usłyszałeś. A teraz wynoś się.
18 marca, środa
Uporczywy dźwięk pojawił się najpierw we śnie, ale dobiegał coraz wyraźniej, jakby zza kadru. Wreszcie do świadomości Markowskiego dotarło, że ten dźwięk to nie element snu, tylko jazgot budzika. Usiadł ciężko na łóżku, spuścił nogi na podłogę, potrącając leżącą tam butelkę, i podszedł do regału, żeby wyłączyć budzik. Jazgot jednak nie umilkł, rozsadzał mu od środka czaszkę. Wezbrała w nim fala mdłości. Podniósł butelkę, spojrzał na nią pod światło. Na samym dnie było jeszcze trochę płynu. Poszedł do kuchni po pieprz i czystą literatkę. Wszystkie jednak, tak jak większość naczyń, znajdowały się w zlewie. Posypał pieprzem język i zapił resztką wódki. Poczuł się znacznie lepiej. Zapalił papierosa i sięgnął po komórkę, żeby sprawdzić datę i dzień tygodnia. Środa. Do kąpieli trzy dni, teraz wystarczyło wyczyścić zęby i przemyć twarz, na którą starał się nie patrzeć w lustrze. Łysawa czaszka, siwa szczecina na podwójnym podbródku, fioletowy nos faceta, który za rok skończy pięćdziesiąt lat. Naciągnął spodnie, już za ciasne, bo brzuch ciągle rósł. Ze zwału ubrań na krześle wybrał w miarę niepomiętą koszulę. Obwąchał skarpetki. Jeszcze się nadawały. Najwyżej ten młody prokuratorek, wyperfumowany jak ciota, będzie się krzywił, gdy będą dokonywali oględzin zwłok. Jakby czasami ich smród nie zabijał skutecznie zapachu niezbyt świeżej koszuli.
Markowski zszedł do samochodu. Ze złością odkrył, że jakiś pies obsikał przednie koło jego nowiutkiego megane. „Skopię, jak dorwę skurwysyna - pomyślał zirytowany. - Jak mu lumpy leją na samochód, to wzywa taki policję, ale kundlowi pozwala wszystko obszczywać”. Pocieszył się perspektywą cosobotniego mycia i przekręciwszy kluczyk, z przyjemnością wsłuchał się w szum silnika. Wrzucił jedynkę i podjechał do pobliskiego McDonalda po Big Maca na śniadanie. Manewrując tak kanapką, by nie pobrudzić siedzeń, włączył się do porannego ruchu na głównej ulicy prowadzącej do centrum. Lubił dojazdy do pracy, atmosferę budzącego się do gorączkowej aktywności miasta. W przeciwieństwie do powrotów do domu. Wiedział, że dzień, w którym pojedzie do pracy po raz ostatni, będzie dniem, w którym wyciągnie z szuflady biurka służbowy pistolet i strzeli sobie w łeb. No ale to za kilkanaście lat, jak poślą go na emeryturę. Przełożeni wprawdzie chętnie widzieliby go na wcześniejszej, bo ostro działał im na nerwy. Nic by mu nawet nie pomogło, że był świetnym policjantem, gdyby nie wiedział o paru rzeczach, o których szefostwo wolałoby nie czytać w gazetach. Do tego miał plecy, bo jego brat, działacz partyjny za czasów realnego socjalizmu, przefarbował się na demokratę i wysoko zaszedł w szeregach następczyni PZPR. Plecy były wprawdzie okresowe, w zależności od zmieniającej się koniunktury politycznej i raczej iluzoryczne, bo z bratem nie utrzymywał ściślejszych kontaktów, ale czasami się przydawały. Dzięki nim uniknął „kopa w górę” do przekładania papierków. Odmówił, posługując się argumentem, że wolałby awansować w czasach, gdy brat grzał opozycyjne ławy, żeby nie było najmniejszych wątpliwości, że nie pomogło mu wspólne nazwisko. Został tam, gdzie chciał, czyli przy operacyjnej robocie, i jeszcze wyszedł na człowieka z zasadami. Śmiać mu się chciało.
Przyhamował lekko przed skrętem w stronę Polnej, przepuścił tramwaj i jadące z naprzeciwka samochody. Przejechał koło aresztu i zatrzymał się przed ciemnoczerwonym budynkiem komisariatu. Wysiadł z samochodu, wciągnął głęboko w płuca miejskie powietrze, w którym oprócz spalin czuło się nadchodzącą wiosnę, i powiedział półgłosem:
- Dobra dziadu, co dzisiaj wymyśliłeś?
Na jego widok oficer dyżurny pochylił się do okienka.
- Komendant wzywa pana inspektora.
- Coś jednak wymyślił.
- Słucham?
- Nie, nic.
Postanowił, że najlepiej rozmowę ze „starym skurwielem” mieć już za sobą. Zapukał do gabinetu i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Komendant Stolarczuk siedział za biurkiem, wysoki i chudy. Wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. Markowski zaczął się zastanawiać, czy to jego osoba wywołuje taką reakcję, czy też Stolarczuk ma czerwoną twarz z natury albo z przepicia. Komendant nie był sam. Prężył się przed nim jakiś gołowąs w mundurze. Markowski usiadł.
- Pan komendant mnie wzywał.
- Tak. Przydzielam obecnego tu aspiranta, Krzysztofa Lepkę, do pańskiego zespołu dochodzeniowego - oznajmił Stolarczuk bez jakichkolwiek wstępów i odchylił się w fotelu z miną, która mówiła: a to ci dowaliłem.
- Ale ja już mam asystenta - zaprotestował Markowski.
- To rozkaz, odmaszerować - Stolarczuk nawet nie usiłował stworzyć pozorów, że jego decyzja nie jest szykaną. - Za miesiąc oczekuję raportu. Od obu - dorzucił, jakby nie chciał zostawić cienia wątpliwości, że zależy mu na upokorzeniu inspektora.
Markowski wstał i ruszył do wyjścia. Postanowił, że zanim strzeli sobie w łeb, wybije Stolarczukowi zęby. Z aspirantem niepewnie następującym mu na pięty wszedł do swojego pokoju. Usiadł za kulawym biurkiem, spojrzał na odrapane ściany, maszynę do pisania pamiętającą pewnie lata pięćdziesiąte, szafę z aktami, telewizor marki Rubin i aspiranta z następnej epoki. Starannie ułożone jasne włosy, paznokcie wyraźnie po manicure, zapach wody kolońskiej i zarozumiała mina dwudziestopięciolatka wiedzącego wszystko o świecie. Markowski nie lubił pewnych siebie smarkaczy, czyli w ogóle nie lubił smarkaczy, bo nieśmiałość to była cecha, która dawno wyszła z mody. „Tworzyliby z prokuratorkiem dobraną parkę pedałów - pomyślał. - Może nawet nimi są. Świat schodzi na psy, jak pedały mogą się ze sobą żenić”.
- Przede wszystkim zdejmij, synek, ten mundur, to jest, kurwa, dochodzeniówka, a nie kompania reprezentacyjna.
- Tak jest, panie inspektorze! - Lepka rozejrzał się bezradnie, nie wiedząc, czy polecenie ma potraktować dosłownie, czy po prostu w następnych dniach przychodzić do pracy po cywilnemu. Od chwili, kiedy zobaczył inspektora, uznał go za nieobliczalnego i wcale nie wykluczał pierwszej możliwości.
Rozważania aspiranta przerwało wejście asystenta Markowskiego, komisarza Miłana Senika. Senik miał czterdzieści dwa lata, jego wygląd był polem zmagań między nadchodzącym wiekiem średnim, alkoholem i stresem policyjnej roboty a efektem wielu godzin spędzanych na siłowni i pływalni, wcześniej zaś na matach tatami. Nieco zniszczona twarz i zakola - rezultat odsuwających się ciemnych włosów - kontrastowały z muskularną, pozbawioną brzucha sylwetką.
- Cześć, co masz? - Markowski zwrócił się do niego, sięgając po paczkę papierosów. Lepka z niepokojem rozejrzał się za zakazem palenia, ale nigdzie takiej tabliczki nie dostrzegł. Coś mu zresztą mówiło, że tabliczka nie zrobiłaby na inspektorze większego wrażenia.
- Czołem, kto to? - Senik zainteresował się najpierw nowicjuszem.
- Stary skurwiel dał mi aspiranta.
Lepka z przerażeniem stwierdził, że inspektora i komisarza łączy komitywa, co oczywiście spowoduje, że jeszcze trudniej będzie mu uzyskać akceptację. Skrzywił się. Tymczasem Markowski inaczej zinterpretował jego wyraz twarzy.
- Co, notujesz już do raportu?
- Nie, tylko...
Ale Markowski już go nie słuchał i ponownie zwrócił się do Senika:
- Co masz?
- Topielec nad rzeką, przy kładce do Ogrodu Botanicznego, dziewczyna, trochę nieświeża.
- Mordarski dzwonił?
- Tak, już pojechał, bo chce zdążyć, zanim zbiorą się sępy - gapie i dziennikarze. Jemu ta naiwność zostanie chyba do końca kariery.
- Powiedział „sępy”? - zdziwił się Markowski, bo prokurator Sławomir Mordarski nie posługiwał się porównaniami, które mogłyby kogoś choćby lekko dotknąć.
- Skąd, przytoczyłem jego myśl własnymi słowami.
- A wiedzą panowie, jaka jest liczba pojedyncza od „gapie”?
Lepka chciał zabłysnąć, ale policjanci spojrzeli na niego, jakby właśnie zaintonował „Bogurodzicę”.
- No bo wszyscy myślą, że ta gapa, a to jest ten gap.
- Rodzaj męski - dodał aspirant mocno już niepewnie.
- Jedziemy! - Markowski uznał, że najwymowniejsze będzie zignorowanie tej mądrości.
*
W nadrzecznym parku zima jeszcze tylko chwilami przypominała o sobie przenikliwym wiatrem. Poza tym panowała wiosna, zieleń nabierała soczystości w jasnym świetle słońca.
Spory kawałek terenu nad rzeką odgrodzony był policyjną taśmą. Gapie jednak uznali, że lepszy widok będzie z kładki. Tłoczyli się tam, spoglądając z góry na dwa radiowozy, karetkę pogotowia i krzątających się techników.
Markowski z trudem przeszedł pod taśmą, bo wystający brzuch utrudniał mu schylanie się. Lepka z rozpaczą spoglądał na swoje wypastowane oficerki, wiosna bowiem jeszcze nie wysuszyła grząskiego i błotnistego gruntu. Z grupki osób zebranych nad brzegiem rzeki oderwał się mężczyzna po trzydziestce, średniego wzrostu, gładko ogolony, w garniturze i w gumiakach na nogach. Był to prokurator Mordarski.
- No wreszcie panowie są - powiedział z pretensją w głosie, nie wyciągając na powitanie ręki.
- A co? Denatce gdzieś się śpieszy? - odparował Markowski.
Prokurator spojrzał na niego spode łba.
- Mnie się śpieszy. Mam rozprawę.
Przeszli nad rzekę. Tuż przy wodzie leżały całkowicie nagie zwłoki młodej kobiety. Pochylał się nad nimi doktor Gromowski, lekarz sądowy.
- Nie utonęła, wrzucono ją do rzeki - powiedział na widok podchodzących. - Najpierw zarobiła kulkę w głowę. - Przekręcił czaszkę, demonstrując słabo widoczną ranę postrzałową, z której woda wypłukała krew.
- Od dawna leży w wodzie?
- Naskórek złuszcza się pod wpływem ucisku, ale nie schodzi w postaci rękawiczek. Biorąc pod uwagę dość zimną wodę i ilość alg, powiedziałbym, że od dziesięciu dni do trzech tygodni.
- Gwałt? - zapytał Senik.
Lekarz pokręcił głową.
- Nie wiem. Możliwe, skoro jest goła. Ale woda ją dobrze obmyła, z samych oględzin nie powiem, konkrety po sekcji.
Rutynową konwersację przerwał dziwny odgłos, jakby startującego odrzutowca, tyle że dużo cichszy. Funkcjonariusze odwrócili głowy. Aspirant Lepka przechylał się wpół przy drzwiach karetki i wymiotował.
- Gdzie on mi, kurwa... - Gromowski zerwał się na równe nogi. - Ja mam po tym chodzić? Rzygaj człowieku gdzieś z boku! - Spojrzał na policjantów. - Nowy?
- Debiutant - uśmiechnął się Senik.
- No to jak na pierwszego trupa miał pecha.
- Zobaczymy, czy nie zemdleje - Markowski nie odmówił sobie przyjemności zrobienia aluzji do pierwszych oględzin prokuratora Mordarskiego. Oględziny były nietypowe, bo zabójca psychopata po prostu dostarczył prokuratorowi pod same drzwi walizkę ze świeżo pokawałkowanymi zwłokami. Oficjalna wersja brzmiała, że Mordarski poplamił się krwią przy otwieraniu walizki, fama głosiła zaś, że z wrażenia zemdlał i jakiś czas poleżał sobie w kałuży krwi wśród porąbanych członków.
- Kto ją znalazł?
Mordarski pokazał palcem na wędkarza, starszego mężczyznę w zaniedbanym ubraniu, kucającego przy brzegu z twarzą ukrytą w dłoniach. Inspektor podszedł do niego.
- Dzień dobry. Proszę mi powiedzieć, jak ją pan znalazł.
Wędkarz podniósł głowę, miał załzawione oczy.
- Ech, panie, co to się na tym świecie dzieje, mam wnuczkę w jej wieku, bandytyzm, panie, tylko, kto to za komuny widział, żeby...
- Jak ją pan znalazł? - przerwał mu Markowski.
- Ech, panie, normalnie, siedzę tu od świtu i łowię, bo wie pan, ryba to najlepiej bierze z rana, choć w tym brudzie dużo nie zostało, przed wojną, panie, to podobno woda była tu kryształowa, pstrągi, panie...
Markowski zmuszony był ponownie przerwać staruszkowi.
- Ano tego, panie, no łowię i widzę tam w zaroślach coś białego, podchodzę, a to ona, no to żem zadzwonił do syna, wie pan, syn komórkę mi kupił i pokazał, jak do niego dzwonić, dobrego syna, panie, mam, martwi się, żebym tu nad wodą nie zasłabł czy co, bo ja, panie, słabe serce mam...
- Syn powiadomił policję?
- Ano musi być on, bo powiedział, że zadzwoni, a on słowny, panie, jest, zawsze...
- Pan ją wyciągnął z wody?
- Boże broń, panie, ja te kryminały oglądam, to wiem, że nic ruszać nie wolno, jak morderstwo było...
- A skąd pan wie, że morderstwo?
- No tego, panie, nie wiem, myślałem, że jak policja... - Po raz pierwszy staruszek sam umilkł, jakby zdumiony faktem, że tak oczywista ewentualność nie musiała być prawdziwa.
- Żadnego ubrania pan nie znalazł?
- Nie, panie, golusieńka była, jak ją Pan Bóg stworzył, może, panie, wie pan, ona z tych... - spojrzał na Markowskiego, ale ten przybrał minę wyrażającą niezrozumienie. - No wie pan - staruszek ściszył konfidencjonalnie głos - z tych agencji, bo teraz to różne rzeczy się dzieją, sodoma i gomora...
- Widział ją pan kiedyś tutaj?
- Nie, chyba nie, panie, trudno powiedzieć, sam pan widzi, jak wygląda, ale ja i tak na ludzi nie patrzę, tylko na rzekę, bo ludzie, panie, to tam na wale - pokazał ręką za siebie - chodzą, na rowerach jeżdżą, z psami, tu raczej wędkarze...
- Dobrze, dziękuję panu.
Markowski podszedł w stronę techników przeczesujących teren.
- Znaleźliście coś? - zapytał ich szefa, Adama Gryszkę, drobnego mężczyznę o odstających uszach.
- Na razie nic konkretnego - odparł zagadnięty. - Nie ma broni, łuski ani ubrania. Chyba jednak została zastrzelona gdzie indziej. Dużo śmieci, ale nic, co na pierwszy rzut oka należałoby do niej.
Ostry dźwięk telefonu przerwał rozmowę, była to komórka inspektora, który nie uznawał żadnych melodyjek.
- Markowski.
Mina inspektora nie zdradzała, jaką wiadomość przekazuje dzwoniący.
- Dobra, dzięki. - Zamknął klapkę motoroli i wrócił do swoich współpracowników. - Mamy, kurwa, jeszcze jednego denata. Coś dzisiaj jest urodzaj. Narkoman. Dostał czymś twardym w głowę, pewnie pożarli się o działkę.
Spojrzał z udawanym współczuciem na Lepkę.
- Wytrzymasz jeszcze jednego trupa?
Aspirant, którego twarz przybrała bladozielony kolor, wyraźnie się zawahał, ale w podjęciu decyzji pomogła mu drwiąca uwaga inspektora:
- A może chcesz, synek, do mamusi?
- Nic mi nie jest, mogę jechać.