CHRISTINE FALKENLAND MÓJ CIEŃ |
Kiedy miałam piętnaście lat, spadłam z tego okazałego drzewa na rozstaju dróg.
Moje ciało nosi wspomnienie lekkomyślności dzieciństwa. Ponownie miałam sen.
Śniłam, że spadam, spadałam bardzo wolno. Nic nie mąciło moich myśli. Czułam, jak gałęzie rozorywują mi twarz.
Tak naprawdę nie pamiętam, jaka byłam przed upadkiem z tego potężnego, niewiarygodnie sękatego dębu, lecz nie ulega najmniejszej wątpliwości, że potem się zmieniłam. Jakby zerwano mi z oczu zasłonę. Zdawało mi się, że widzę wszystko jaśniej, czy raczej powinnam powiedzieć: objaśnionym. Rzeczy w ostrzejszym świetle, wyraźniejsze zarysy. Może w pewnej odległości, ale dokładnie i ze szczegółami jak przez dobrą lornetkę.
Leżałam na plecach w trawie między polem a gościńcem, z podwiniętą lewą nogą. Nie było to nieprzyjemne. W bezruchu obserwowałam chmury wędrujące po niebie, ich ostro zarysowane sylwetki i słyszałam, jak ktoś krzyczy „Rachela! Rachela!” W pewien sposób upadek stał się dla mnie drugimi narodzinami. Moje życie zmieniło kierunek. Cezar, jeden z naszych dogów niemieckich, szczekał zaciekle koło domu. Raptem uświadomiłam sobie, że zziajany Major stoi nade mną nieruchomo. Z pyska zwisały mu przez chwilę krople śliny, po czym spadły mi na twarz. Ogromny mięsisty język wysuwał się z mordy. Gdy spojrzałam psu w oczy, zaczął skomleć. Położył na mnie swoją krzepką, ciepłą łapę. Nagle przypomniałam sobie, jak kiedyś Major bez ostrzeżenia zagryzł brązowego miniaturowego pudla.
Znalazł mnie syn ekonoma. Śledził mnie jak zawsze na swój natrętny, a zarazem nieśmiały sposób.
Pochylił się nade mną. Duże, wystraszone oczy. Dotknął moich włosów. Wydało mi się, że jego palce śmierdzą obornikiem. Gdybym wskutek wypadku nie okulała, z pewnością mogłabym znaleźć lepszą partię. Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Jako dziecko byłam bezmyślna niczym zwierzę. Żyłam w swoim ciele tak samo, jak żyje zwierzę. Byłam tylko ciałem.
Biegałam bez opamiętania, zadeptując wiosenne zasiewy, nigdy nie patrzyłam, gdzie stawiam nogi. Po wypadku zostałam oczywiście na długo przykuta do łóżka. Spełniano wszystkie moje zachcianki. Doktor zapewniał, że kręgosłup wciąż rośnie prosto, a noga „nada się do użytku”, jeśli będę cierpliwa i pozwolę, by dobrze się zrosła.
Nie mogłam się powstrzymać od drapania zabliźniającej się rany na twarzy.
Czasami z nudów zachęcałam psy, by jadły mi z ręki pralinki nadziane białym pieprzem. Zabawnie było patrzeć, jak ogłupiałe prychają. Były takie łatwowierne. Dawały się nabierać raz po raz. Siedzę we wnęce, przy oknie. Przez szybę widzę Paula z profilu. Stoi na nabrzeżu koło rampy przeładunkowej i rozmawia z innymi młodymi mężczyznami. Jednego z nich rozpoznaję ze zdjęcia z konfirmacji.
Nie lubię, kiedy zadaje się z tymi młodzikami. Znam ten typ. Są ordynarni, mimo że młodzi. Ich gesty są albo obcesowe, albo niezgrabne.
Nie wiem, z czego się śmieją. Paul też się śmieje, z otwartymi ustami, odsłaniając zęby. Zgaduję, że rozmawiają o dziewczynach.
Poruszająca się z trudem stara Molly, ruda suczka-pekińczyk, sunie do mnie, wskakuje na poduszki i domaga się słodyczy. Wie doskonale, że zawsze coś dla niej mam w bombonierze.
Myślę, że Paul się zmienił.
Widzę jego kark pokryty jasnym meszkiem. Mosiężna lornetka jest moim bystrym okiem. Na plecach powinien czuć moje spojrzenie, ale się nie odwraca.
Nie wytrzymuje w domu dłuższej chwili. Jakby przytłaczała go panująca w nim atmosfera. Twierdzi, że potrzeba mu świeżego powietrza.
Krok po kroku oddala się ode mnie. Pamiętam, jak Paul był mały. Bawił się klockami u moich stóp. Nagle spostrzegłam, że dywan pod nim ciemnieje. Mokra plama rozszerzała się. Poprosiłam go, by wstał. Spodnie miał zmoczone na przodzie i wzdłuż nogawki. Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. Paul wyglądał jak piesek, który nie rozumie, dlaczego się z niego śmieją. Mam przywarę polegającą na załamywaniu moich zasuszonych rąk. Wiem, że powstaje przy tym nieprzyjemny dźwięk, który irytuje i drażni Paula, ale nie umiem się powstrzymać. Obracam pierścionkami na palcach. Szeroka ślubna obrączka jest tak ciepła jak skóra, jakby stanowiła część mego ciała. Georga Vebera spotkałam podczas pobytu w nadmorskim sanatorium tamtego pięknego lata przed wojną. W tym czasie porzuciłam już nadzieję, że kiedyś wyjdę za mąż. Poza blizną przecinającą czoło nie wyglądałam wcale źle, ale kulenie sprawiło, że byłam zrzędliwa i nieufna. Wroga. Nienawidziłam życia w przymusowym bezruchu, a wrodzona niecierpliwość nie poprawiała bynajmniej sytuacji.
Nie miałam do nikogo zaufania. Wiedziałam, jak szybko pierwsze wrażenie może ulec zmianie.
W sumie podobała mi się ta wyspa na skraju szkierów. Morskie wiatry i kąpiele wodorostowe chyba dobrze mi zrobiły. Lecz najczęściej byłam w złym nastroju. Ciągle pamiętałam o swoich ograniczeniach. Czułam się okradziona z mojego prawdziwego ja. Miałam kłopoty z chodzeniem po wzniesieniach i skałach i drażnili mnie goście, którzy wróciwszy po spacerze do hotelu z zachwytem opowiadali o widokach. To bolało. Nie byłam w życiu aktorem, lecz tylko widzem.
Tak naprawdę nie byłam zainteresowana mężczyznami. Zdecydowałam się odwrócić do świata plecami, zanim świat to uczynił wobec mnie. Powodował mną czysty instynkt samozachowawczy.
Stąd nie od razu dotarło do mnie, że korpulentny starszy pan, który przedstawił się jako eksporter Veber, jakoś szczególnie się mną interesuje. Dopiero kiedy znajoma z rozbawieniem podpowiedziała mi, że pan Veber najwyraźniej się we mnie zadurzył, zaczęłam wypatrywać oznak.
Właściwie nie robiłam nic, żeby podtrzymać zainteresowanie Georga. Myślałam, że osłabnie, kiedy Georg zobaczy, że kuleję. Lecz najwyraźniej zasięgnął o mnie języka. A może spostrzegł moją laskę? W każdym razie nigdy nie prosił mnie do tańca. Któregoś razu, gdy musiałam odejść od stołu, specjalnie zwróciłam uwagę, czy wygląda na zdziwionego lub zawiedzionego. Nie sprawiał takiego wrażenia. Georg od dawna był wdowcem. Mieszkał z dorastającą córką Cornelią i wierną służącą Oline.
Szukałam odpowiedzi na pytanie, dlaczego zawrócił sobie mną głowę. Może pociągała go moja bezradność?
Wiem, że mogłam nauczyć się go kochać, gdyby tylko dane mi było spróbować.
Przypuszczam, że moje szanowane nazwisko rozstrzygnęło sprawę. Georg dorobił się małej fortuny na handlu rybami i małżami, ale brakowało mu dobrego pochodzenia.
Pamiętam, jak spontanicznie wykrzyknął: „Mogłaby pani tak wiele nauczyć moją córkę! Jest w tym wieku, że ja już niczego nie mogę jej nauczyć. Ona potrzebuje kobiecej ręki.”
Pamiętam jego stalowoszare, zdecydowane oczy. Georg, popijając bursztynowy grog z koniaku, opowiadał mi o interesach. Kiedy na niego patrzyłam, bezwiednie dotykał krawata. Lubiłam zapach jego Half Crown. Myślę, że te wynurzenia odprężały go. Mnie było wszystko jedno, o czym rozmawiamy.
Z hotelowego tarasu zachód słońca wyglądał wspaniale. Ciepły wiatr nadlatywał niczym pozdrowienie z lądu. Georg pokazywał na formacje chmur i przepowiadał pogodę. Wiklinowe krzesło skrzypiało, gdy się poruszał. Skupisko ciemniejszych chmur na horyzoncie wieszczyło pogorszenie pogody. Stado mew zerwało się nagle ze skał.
Nazwisko Georg Veber było znane na wyspie. Firmę odziedziczył po ojcu. Można chyba powiedzieć, że Georg miał pewne wpływy. Dostrzegałam to po sposobie, w jaki go pozdrawiano w czasie naszych krótkich spacerów. Robiło to na mnie wrażenie. Władza mnie fascynowała, może dlatego, że nigdy jej nie miałam. Nie miałam władzy nawet nad własnym ciałem.
Niebo było pełne gwiazd. Georg pokazywał mi gwiazdozbiory.
Rozmowa często schodziła na Violę, jego zmarłą żonę.
Szybko zrozumiałam, że nadal ją kocha. W jego świadomości wciąż żyła.
Opowiadał, że potrafi obudzić się ze snu i wodzić ręką po jej stronie łóżka, by z przerażeniem odkryć, że jest tam zimno i pusto.
„Czasami zapominam, że jej już nie ma. W snach przecież żyje, wtedy przebudzenia są straszliwe.”
Nagły wyraz czułości przesunął się niczym chmura po szorstkiej twarzy. To mnie poruszyło. Zapragnęłam, aby ktoś tęsknił za mną po mojej śmierci.
„Nie chcę ani też nie mogę nikogo porównywać z Violą” - powiedział i spojrzał mi zdecydowanie, wręcz surowo w oczy. „Jest mi wystarczająco ciężko obserwować córkę. Z każdym dniem staje się coraz podobniejsza do matki. Tembr głosu, gesty sprawiają, że przypominam sobie Violę jako młodą dziewczynę, jak patrzyłem na nią z daleka, potajemnie zakochany.”
„Proszę mi opowiedzieć” - zachęcałam. „Zrozumiem.”
Takie były nasze początki.
Raz po raz odkładałam wyjazd. Nie chciałam, żeby lato dobiegło końca. Nie zapomnę jego zapachu. Przez aromat płynu do włosów i cygar przenikał, wprawdzie bardzo słaby, ale wyraźnie wyczuwalny, odór surowych śledzi. Nigdy na dobre nie opuszczał jego ubrań, skóry czy włosów. Pojechałam do domu, żeby zabrać pieski i swoje rzeczy. Nie pytałam nikogo o pozwolenie. Byłam wystarczająco dorosła, aby sama podejmować decyzje.
Georg zapewnił, że nie ma nic przeciwko moim psom. Zdawał sobie sprawę, że muszę mieć jakieś zajęcie. Wielokrotnie podkreślał, że jest człowiekiem obowiązku, dużo pracuje, więc często będę zostawała sama. Później przestrzegł mnie przed puszczaniem psów wolno. Nie były mile widziane na wyspie, tradycyjnie nie trzymano tu psów.
Pamiętam nasz pierwszy pocałunek. Nie udał się. Podniosłam głowę i czekałam na jego usta. Cień rzucany przez mój kapelusz. Poczułam już oddech Georga i woń Half Crown, ale zawahał się i ciepłymi, lekko wilgotnymi wargami dotknął tylko mojego czoła. Cygara ze starych zapasów Georga nie nadają się już do palenia, są suche i skruszałe. Sypią się przy dotknięciu. Mimo to czasami jedno wyciągam, zapalam i czekam, aż się wypali oparte o brzeg porcelanowej popielniczki zdobionej motywami marynistycznymi, którą Georg tak lubił. Niebieskawy dym sumatr snujący się po pokoju pachnie mężczyzną.
Paul nie pali. Zresztą nie pasuje to do jego fizjonomii. Ma zbyt kobiece usta. Cygaro wyglądałoby w nich nieprzyzwoicie. Moja suknia ślubna była czarna, zgodnie ze zwyczajem na wyspie. Prosta ceremonia zaślubin odbyła się bez gości, wyłączywszy dwóch członków rady parafialnej, którzy pełnili rolę świadków. Nigdy nie zapytałam, czy Cornelia sama podjęła decyzję o nieprzyjściu na ślub.
Pamiętam, że czekaliśmy w kościelnej ławce. Drzwi do zakrystii były uchylone. Przez szparę widziałam, jak proboszcz pluje w dłonie i przeciąga nimi po głowie, żeby przygładzić zaczesane do tyłu włosy.
Kościół był nieogrzany.
Po ślubie poszliśmy wolnym krokiem do portu. Popłynęliśmy na wyspę „Zentą”. Morze lśniło szarością. Wsparłam się na ramieniu Georga. Mewy krążyły nisko, zawodząc - wróżyło to nadejście złej pogody. Niżu. Georg poprosił mnie, bym przypomniała mu o sprawdzeniu barometru. Wzrok miał nieobecny, skierowany ku linii horyzontu. Psy - przywiezione wcześniej - przywitały nas w korytarzu. Ujadały, machały ogonami i obwąchiwały nas z ciekawością.
Z początku nie zauważyłam Cornelii. Stała całkowicie bez ruchu. W końcu oderwała się od cieni, podeszła i wyciągnęła rękę. Ujęłam ją. Uścisk jej dłoni był miękki. Cornelia miała blond włosy i jasne oczy. Była młoda. Poczułam ukłucie zazdrości, kiedy przypomniałam sobie, jak Georg mówił, że Cornelia jest niemal sobowtórem matki. Gdy weszliśmy do salonu, gdzie na okrągłym stole przy oknie czekały już kawa i tort, zobaczyłam, że Cornelia jest dość blada. Pewnie nie było jej łatwo przyjmować nową żonę ojca w rodzinnym domu.
Oline czekała przygotowana z dzbanuszkiem śmietanki w ręce.
Usiedliśmy. Ojciec i córka wymienili szybki, nieśmiały uśmiech. Porozumienie.
Czarna suknia uwierała w biuście. W noc poślubną miałam sen: Znajdowałam się w piwnicy jakiegoś domu. Było ciemno, żadnego oświetlenia. Jedynie słaba zielonawa poświata sączyła się z oddali przez zarośnięte okienka. Szłam korytarzem wzdłuż szeregu komórek. Drzwi były zdjęte. Ściany lśniły wilgocią. Mech porastał wilgotne prążkowane tapety. Podłogę pokrywała gęsta, puszysta pleśń niczym miękka, biała trawa.
Georg wymieniał moje imię tylko podczas tego nagłego, krótkiego zbliżenia, prawie że mimowolnie, w nagłym odsapnięciu: „Rachela!”
Leżałam w łóżku Violi. Jej cień spoczywał nade mną jak pled. W sypialni było ciemno. Delikatne, regularne tykanie Georgowej cebuli, która leżała z otwartą kopertą na lustrzanym blacie nocnego stolika. Chrapanie Georga nie pozwalało mi zasnąć. Od czasu do czasu przewracał się na bok i cichł. Niekiedy wydawało mi się, że przestał oddychać, ale w końcu następowało głębokie westchnienie i usta, otwarte jak pyszczek plamiaka, chwytały powietrze.
Odgłos morza. Westchnienia fal mieszały się z oddechem Georga.
W salaterce koło łóżka trzymałam prażone migdały albo kandyzowane owoce, po które sięgałam ukradkiem i wkładałam do ust. Słodycz dotrzymywała mi towarzystwa w bezsenne noce.
|
|