|
Przyciągam do łóżka wózek. Nie, nie dziecięcy. Inwalidzki.
Ale jakoś nie mogę wstać, mimo że budzik pokazuje dziesiątą. Po raz ostatni z radością zerwałam się z łóżka pełna energii i chęci do działania trzy i pół roku temu. W dniu tego przeklętego wypadku. 2 maja 2003 roku. Każdy ma w swoim życiu ważne daty: dla jednych jest to data ślubu i narodzin ich dzieci, dla mnie dzień, w którym najechał na mnie pijany kierowca.
W trakcie długiego weekendu wybrałam się do Oławy odwiedzić Aldonę, moją najlepszą przyjaciółkę. Pożyczyłam samochód od taty. Nie myślałam o żadnym ryzyku. Człowiek niby zna statystyki wypadków, ciągle słyszy, że po polskich drogach jeździ horda pijanych kierowców, potencjalnych morderców, ale jest pewien, że akurat jemu uda się spotkania z nimi uniknąć. Zresztą o czym było myśleć? Środek dnia, sucho, idealna pogoda do jazdy, do przejechania niecałe trzydzieści kilometrów.
Wypadł zza samochodu jadącego z naprzeciwka. Wyprzedzał, choć miał za mało miejsca. W panice nacisnęłam hamulec, ale nie zmieścił się, wracając na swój pas. Zawadził o mój samochód, zarzuciło mną, straciłam panowanie nad kierownicą, wpadłam na pobocze i rozbiłam się o drzewo. Tamten uciekł z miejsca wypadku, wyprzedzany kierowca też się nie zatrzymał. Nie ma winnych tego, że jestem sparaliżowana od pasa w dół.
Skąd wiem, że był pijany? Bo się zatrzymał. Nachylał się nade mną, wołał mnie, pytał, czy nic mi nie jest. Wtedy wyczułam od niego woń alkoholu. Jestem tego pewna, choć znajdowałam się na skraju utraty przytomności. Opierałam się głową o kierownicę, wiedziałam o tym, czułam to, a jednocześnie dziwiłam się, dlaczego opieram głowę o kierownicę, dlaczego w ogóle jestem w samochodzie, nie pamiętałam, żebym dokądkolwiek jechała.
Kiedy zjawiła się policja, już go nie było. Nie szukali go zbyt gorliwie. Dali komunikat, że proszą świadków zdarzenia o kontakt, ale nie zgłosił się nikt, kto potrafiłby udzielić informacji pozwalających zidentyfikować tego mężczyznę albo jego samochód. Ja też nie potrafiłam nic na ten temat powiedzieć. Tata, który wówczas namiętnie oglądał „Kryminalne zagadki Las Vegas”, powiedział, że ślady lakieru powinny doprowadzić do sprawcy, ale policjanci wyprowadzili go z błędu ze źle skrywanym zniecierpliwieniem.
- Panie, tu nie Ameryka, co pan myśli, że wrzucimy do komputera, jaki to lakier i wyskoczy nam, jaki to samochód? Jakbyśmy nawet mieli takie bazy danych, to u nas to masówka, chyba nie spodziewa się pan, że będziemy sprawdzać tysiące właścicieli danego modelu?
Tata wprawdzie się tego spodziewał, ale to jego ukochana jedynaczka została kaleką, a nie córka policjanta.
- Zresztą gość już pewnie dawno wyklepał blachę i polakierował bez rachunku u jakiegoś pana Józia, więc i tak byśmy nic mu nie udowodnili.
Tata widział w „Kryminalnych zagadkach”, że można udowodnić, że samochód był naprawiany, ale już wiedział, że „tu nie Ameryka” i się nie odzywał.
- Poza tym dostałby tylko zawiasy, kara żadna, a zdrowia pana córce to i tak nie wróci.
W ten sposób tata przeszedł skrócony kurs z tematu „Sprawiedliwość w Polsce a zaangażowanie policji”. I przestał płacić podatki. Jako pracujący na własną rękę architekt mógł bez problemu unikać podatków też wcześniej, bo większość klientów, zwłaszcza przy drobniejszych zleceniach, nie chciała rachunku, wychodząc z powszechnie uznawanego założenia, że żądanie rachunku jest nieuprzejme wobec sprzedawcy, gdyż ten jest wówczas stratny na podatku. Tata tłumaczył, że podatek odprowadza niezależnie od tego, czy wystawia rachunek, czy nie, bo po pierwsze jest katolikiem, a Kościół uznaje niepłacenie podatków za grzech, a po drugie od osiemdziesiątego dziewiątego jest to jego państwo, które jako obywatel czuje się w obowiązku współfinansować. Klienci i tak mu nie wierzyli, byli przekonani, że tata bierze ich za szpicli z urzędu skarbowego i mydli im oczy.
Siadam na wózek i idę - wiem, że to niezbyt adekwatne słowo - do łazienki, żeby wziąć prysznic, a potem do kuchni, żeby zrobić sobie śniadanie. Po śniadaniu włączam komputer, mam do odrobienia pańszczyznę, muszę wykonać pracę, której nienawidzę. Przed wypadkiem studiowałam na trzecim roku AWF, trenowałam biegi średniodystansowe, najlepsza byłam na 1500 metrów, ze swoim rekordem życiowym 4:10,02 miałam szanse na uzyskanie minimum olimpijskiego i zakwalifikowanie się na igrzyska, jeśli nie do Aten, to na pewno do Pekinu. Przez pijanego skurwysyna straciłam nie tylko zdrowie i szansę na sukcesy sportowe, ale i stypendium PZLA, nie mogłam dalej prowadzić kursów aerobiku, którymi sobie dorabiałam. Leczenie i rehabilitacja pochłonęły masę pieniędzy. Żeby nie być dodatkowym obciążeniem dla rodziców, którzy to wszystko finansowali, za namową koleżanki zrobiłam kurs księgowości i teraz dwudziestu kilku niewielkim firmom prowadzę księgi przychodów i rozchodów. Z początku byli to głównie znajomi taty, ale później wyrobiłam sobie markę i zdobyłam innych klientów. Bo jestem rzetelna, choć nie znoszę tego zajęcia. Nie odpowiada ono mojemu temperamentowi, poza tym dzięki pracy chciałabym wyjść do ludzi, a nie pracować zamknięta w czterech ścianach. Tyle się wypisuje, że telepraca to szansa dla niepełnosprawnych, a tak naprawdę odcina ich od innych ludzi. Pewnie, że lepiej mieć taką pracę, niż nie mieć żadnej, przynajmniej jestem finansowo niezależna, ale... Kiedy cyferki zaczynają skakać mi przed oczyma, zamykam program księgowy i sprawdzam pocztę. Cieszę się na widok niebieskiego paska sygnalizującego, że ktoś do mnie napisał, ale to tylko korespondencja z banku, proponującego mi kartę kredytową. No tak, kto miałby do mnie napisać. Aldona i tata wolą przyjść lub zatelefonować; Aldona jest zbyt impulsywna i nie ma cierpliwości do pisania e-maili, a tata staroświecki. A moja matka do dziś nie nauczyła się obsługiwać poczty elektronicznej, nie potrafi też wysłać SMS-a, na dodatek robi z tej ignorancji cnotę, twierdząc, że techniczne nowinki są dobre dla młodzieży, a nie statecznych kobiet w jej wieku. Więcej potencjalnych nadawców nie ma. Po wypadku wszyscy się ode mnie odwrócili. Bynajmniej nie demonstracyjnie i nie od razu, ot, przestałam być towarzysko atrakcyjna. Nie mogłam pojechać na wspinaczkę w góry czy na wycieczkę rowerową, a moja obecność doskwierała, przypominając, jak kruchą konstrukcją jest człowiek, że wystarczy odpaść od skałki albo zostać najechanym przez samochód, żeby utracić zdrowie, widoki na karierę sportową, przyjaciół, partnera.
Bo mój chłopak też mnie zostawił. Sukinsyn nie miał nawet tyle przyzwoitości, żeby zaczekać, aż dojdę do siebie, znaleźć jakiś pretekst, wymyślić bajeczkę, jak to zakochał się w innej, a serce nie sługa. Nie, Adrian po prostu przyszedł do szpitala i bez ogródek oświadczył, że chyba sama rozumiem, że dziewczyna na wózku to dla sportowca niewłaściwy atrybut. Oczywiście nie użył tego słowa, musiałby sprawdzić w słowniku wyrazów obcych, co to znaczy. Wtedy dopiero dostrzegłam, że perfekcyjna powłoka dziesięcioboisty skrywała całkowitą pustkę. Chłopak, którego zazdrościły mi wszystkie dziewczyny, nic sobą nie reprezentował. Ale może przed wypadkiem i ja byłam taka, skoro go wybrałam. Bo miałam wybór. Jestem... byłam atrakcyjną dziewczyną, choć nie mam urody modelki, już bardziej w typie Michelle Pfeiffer. I chłopcy się za mną uganiali, a mnie sprawiało przyjemność odrzucanie ich, rozkoszowałam się tym, że mnie pragną, zadowolona patrzyłam, jak cierpią. Cierpiał zwłaszcza Adaś. Tak, nie Adam, tylko Adaś, lekceważony tak bardzo, że nikomu nie przyszło do głowy używać niezdrobniałej formy imienia. Szachista; na tle tenisistów, kolarzy, piłkarzy wypadał blado. Przedmioty sprawnościowe zaliczał z trudem, ale tych wbrew ogólnemu przekonaniu w programie AWF-u nie ma wcale tak wiele. Nie interesował mnie do tego stopnia, że nigdy nawet nie zapytałam, dlaczego wybrał właśnie tę uczelnię. Za to on się mną interesował. Gapił się na mnie na zajęciach, przynosił upominki i kwiaty, zapraszał do kina, wyznawał miłość: „Edyta, kocham cię, nie mogę bez ciebie żyć”. Zła byłam, bo ludzie z grupy śmiali się nie tylko z niego, ale i ze mnie. Nieraz ostro mu powiedziałam, co myślę o nim i jego zalotach. Kiedy zeszliśmy się z Adrianem i kiedy stało się to oficjalne, Adaś się popłakał.
Stał przy bramie na Witelona, jakby chciał, żeby wszyscy zobaczyli jego upokorzenie, i beczał. Jak ja nim wtedy gardziłam i jaka byłam szczęśliwa, że wybrałam Adriana! Do wypadku, do chwili gdy Adrian stanął przy moim łóżku i nawet nie pytając, jak się czuję, oświadczył, że mnie rzuca, kiedy okazało się, że byłam dla niego czymś w rodzaju ozdobnego przedmiotu, którym można pochwalić się przed znajomymi. Mam wrażenie, że Adaś by tego nie zrobił, że dla niego mój wypadek byłby próbą jego miłości, którą pomyślnie by przeszedł. Chociaż może idealizuję go po fakcie, chcę wierzyć, że dla kogoś byłam tak ważna, że to, czy chodzę na własnych nogach, czy jeżdżę na wózku, nie miałoby znaczenia.
Teraz często się nad tym zastanawiam, zwłaszcza że Adaś tak do końca nie znikł z mojego życia, choć wtedy, gdy dowiedział się, że chodzę z Adrianem, rzucił studia i wyjechał z Wrocławia. Pracuje w redakcji sportowej Polskiego Radia w Warszawie i nieraz słucham jego relacji wygłaszanych miękkim głosem. Jakoś na studiach nie dotarło do mnie, że ma taki idealnie radiowy głos. Śledzę też jego karierę sportową. Gdy zrezygnował ze studiów, nie zakwalifikował się też do finału szachowych mistrzostw Polski, co stanowiło sensację, bo należał do faworytów. Ale potem się pozbierał i wygrał niejeden ważny turniej.
Myślałam nawet, żeby się do niego odezwać, ale zrezygnowałam. Co miałabym mu powiedzieć: wtedy cię nie chciałam, ale zostałam kaleką i teraz będę dla ciebie akurat? Nawet jeśli rzeczywiście mnie kochał i wierzę, że nie odszedłby ode mnie po wypadku jak Adrian, to przecież teraz nie mogę się do niego zwracać. Nie byłoby to niczym innym jak prośbą o litość. Zdałam sobie sprawę, co znaczy być odrzucanym, należeć do tych upośledzonych, więc daj mi teraz, Adasiu, szansę? Miałby pełne prawo powiedzieć: teraz to spadaj. Poza tym minęło parę lat, z pewnością ułożył sobie życie. |