Rysunek tuszem
(ze zbioru „Opowiastki”)
Któregoś kwietniowego dnia przed wieloma laty, w czasach, gdy wciąż zastanawiałem się nad sensem życia, wszedłem do małej trafiki w bocznej uliczce, żeby kupić cygaro. Wybrałem ciemne, kanciaste El Zelo, schowałem je do cygarnicy, zapłaciłem i zebrałem się do wyjścia. Wtem przyszło mi do głowy, żeby młodej dziewczynie pracującej w sklepiku, u której często kupowałem cygara, pokazać niewielki rysunek w tuszu, znajdujący się przypadkiem w moim portfelu. Dostałem go od pewnego młodego artysty i uważałem, że jest bardzo ładny.
- Proszę zobaczyć - powiedziałem i wręczyłem jej rysunek. - Co pani o nim sądzi?
Wzięła go do ręki z wyraźnym zaciekawieniem i przyglądała mu się bardzo długo i z bardzo bliska. Obróciła nim na wszystkie strony, a jej twarzyczka nabrała wyrazu wytężonej pracy umysłowej.
- No, co to oznacza? - zapytała na koniec ze spojrzeniem żądnym wiedzy.
Lekko się zdumiałem.
- To nie ma jakiegoś szczególnego znaczenia - odrzekłem. - To tylko krajobraz. Tu jest pole, na górze niebo, a tam droga... Zwykła droga...
- Tyle chyba widzę - fuknęła dość nieuprzejmie - ale chcę się dowiedzieć, co to o z n a c z a.
Byłem zakłopotany i bezradny - nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że rysunek ma coś oznaczać. Lecz jej przekonaniem nie dało się zachwiać - wmówiła sobie, że obrazek jest czymś w rodzaju zagadki „gdzie jest kotek”? W przeciwnym razie po co bym go pokazywał? Na koniec przyłożyła go do szyby, żeby stał się przeźroczysty. Zapewne kiedyś pokazano jej takie osobliwe karty do gry, na których normalnie widać dziewiątkę karo lub waleta pik, ale które trzymane pod światło przedstawiają coś nieprzyzwoitego.
Badanie nie przyniosło jednak rezultatu. Oddała mi rysunek, a ja zebrałem się do wyjścia. Wtedy ta biedna dziewczyna nagle mocno poczerwieniała i wybuchnęła bliska płaczu:
- A fe! to naprawdę brzydko z pana strony tak się ze mnie naśmiewać. Wiem bardzo dobrze, że jestem ubogą dziewczyną, której nie było stać na zdobycie lepszego wykształcenia, ale nie jest to chyba powód, żeby się ze mnie naśmiewać. Czy nie może mi pan powiedzieć, co ten obrazek oznacza?
Co miałem odrzec? Dałbym wiele, żeby móc jej powiedzieć, co oznacza, ale nie mogłem, albowiem nic nie oznaczał!
* * *
Tak, od tamtej chwili minęło wiele lat. Palę teraz inne cygara i kupuję je w innej trafice. Nie zastanawiam się też więcej nad sensem życia; i bynajmniej nie dlatego, że wydaje mi się, iż ów sens znalazłem.
Cień
(ze zbioru „Opowiastki”)
Nie wiem, czy kocham życie, czy go nienawidzę, ale czepiam się życia całą swoją wolą i wszystkimi pragnieniami. Nie chcę umrzeć. Nie, nie chcę umrzeć - ani dzisiaj, ani jutro, ani w tym roku, ani w przyszłym.
Wszelako raz przed wieloma laty miałem sen, przez który pożałowałem, że w ogóle się urodziłem.
* * *
Szedłem samotnie cichą, wyludnioną ulicą. Był dzień odwilży na przedwiośniu, woda kapiąca z dachów mieniła się w słońcu, na chodniku tworzyły się niebieszczące się jeziorka, a nad kominami i dachówkami lśnił błękit bladego nieba. Wdychane tej wiosny powietrze wydawało mi się balsamem i lekiem na skrytą troskę, która w owym czasie także we śnie zatruwała mi duszę. Mimo to odczuwałem pewien niepokój. Czy naprawdę byłem sam? Miałem wrażenie, że ktoś idzie u mego boku, lecz nie widziałem dokładnie, kto to jest, bowiem trzymał się niezmiennie pół kroku za mną. Kiedy raz się odwróciłem, żeby zobaczyć jego rysy, wycierał właśnie nos, przez co prawie całą twarz ukrył w chustce, którą rozwiewał wiatr. Nagle uderzyło mnie, że szedłem słoneczną stroną ulicy i że to mógł być mój cień, podążający za mną na białej ścianie. Sam nabawiłem się lekkiego kataru od wiosennego powietrza, dlaczego nie mogło się to przydarzyć mojemu cieniowi?
Nigdy wcześniej nie czułem się zażenowany swoim cieniem, lecz tego dnia nieco mnie kłopotał. Miałem na sobie nowe ubranie, nowe rękawiczki, a tymczasem cień był szary i blady, sprawiał wrażenie ubogiego. Dlaczego szedł za mną akurat tego słonecznego dnia, gdy udawałem się na spotkanie z tą, którą kochałem?
Wyszła mi naprzeciw, promieniejąca i uśmiechnięta, ale też coś na kształt łzy lśniło w jej oku. Niosła w ręku dwie róże. Jedna była różowa, druga czerwona. Wręczyła mi tę różową, ale czerwoną, z łodygą pełną kolców, ukryła na piersi.
- Dlaczego nie dasz mi także czerwonej róży? - zapytałem ją.
- Jeszcze nie teraz - odrzekła i uśmiechnęła się. We śnie widziałem, że jej uśmiech był uśmiechem kobiet Leonarda.
Chciałem wziąć ją pod ramię, lecz ujęła moją dłoń. I poszliśmy w dół ulicy jak dwoje dzieci trzymając się za ręce. Rozmyślnie pozwoliłem iść jej po tej stronie, gdzie był cień, tak że deptała po nim, aż w końcu znikł.
* * *
Lecz sen zmienia się szybciej niż czas.
Ulica, którą szliśmy, była tą samą ulicą co przed chwilą, z drewnianymi domkami i ogródkami o czerwonych sztachetach, a jednak inną, brakło bowiem śniegu i niebieszczących się jeziorek, nastała prawdziwa wiosna. Klony stały obsypane kwiatami, a wiśnie w ogródku naszego sąsiada miały duże pąki. Nagle zrobiło się ciemno; bramy małych domów majaczyły niczym czarne dziury przez niepewne światło snu, a stary człowiek z pochodnią w ręku chodził wokół, to tu, to tam zapalając latarnię.
Zatrzymaliśmy się w bramie mojego domu. Był to dom, w którym mieszkałem jako dziecko i którego już dawno nie ma, podobnie jak ulicy, ogrodów i wiśni. Szeptaliśmy w zapadającym zmierzchu i pieszczotliwie dotykaliśmy się za ręce, a czas rozpłynął się w pocałunku.
- A ta czerwona róża? - zapytałem ją. - Może zwiędła?
- Nie - odrzekła - jeszcze nie zwiędła. Zobacz, ukłuła mnie w pierś aż do krwi, i pragnę ci ją dać, ale nie mam odwagi. Nie, nie mam odwagi!
Jej oczy napełniły się łzami, kiedy wyciągnęła rękę i trzymała różę pod prążkowane światło zmierzchu wpadające przez bramę. Nie mogłem się powstrzymać, chwyciłem jej dłoń obiema rękami, przycisnąłem tę czerwoną różę do ust i pocałowałem.
Zakręciło mi się w głowie, zrobiło czarno przed oczami i wszystko zapomniałem. Kiedy przyszedłem do siebie, ona, ta którą kochałem, stała w pewnym oddaleniu, jej skóra była bledsza, a w wyrazie wokół ust rysowało się coś tak bolesnego. Chciałem do niej podejść, lecz, proszę, między nas wśliznął się cień. Był szary i blady, i naznaczony pazurami Nędzy. Próbowałem go odepchnąć, ale był ode mnie silniejszy; a kiedy mocowałem się ze swoim cieniem, moja ukochana odsuwała się coraz dalej w mrok snu i znikła niczym strzęp bladej mgły...
Wyszedłem przez bramę, a cień podążył za mną. Na dworze nie było już wiosny, zapadał zimowy zmierzch, świeżo spadły śnieg bielił się pod ciemnym, szarym niebem, nadal śnieżyło. Nie żywiłem już urazy do mojego cienia, albowiem byłem stary, zgarbiony i o wszystkim zapomniałem.
www.szwedzka.pl